Nie, żebym była jakaś PPD, ale lubię domową krzątaninę. A właściwie, jak się zastanowiłam dokładnie, to najbardziej lubie stan PO, czyli, gdy wszystko jest zrobione, zamiecione, odkurzone, poukładane, a nieperfekcyjna z kieliszkiem nalewki może paść na kanapę i delektować się bardzo krótkotrwałym stanem jako takiego porządku (bardzo ładnie nazwała to kiedyś Li- legalny odpoczynek).
Bo za chwilę pies coś wniesie, koty zajrzą pod komodę i wyciągną jakiegoś - nomen omen - zapomnianego "kota", dziecię przeleci ze dwa razy zapomniawszy zmienić butów i robi się... jak zwykle :)
Zrobiłam dziś pranie na zapas, bo wietrzna pogoda sprzyja błyskawicznemu schnięciu, i udało mi się upiec szarlotkę - poniewczasie przypomniałam sobie, że jestem w trakcie comiesięcznej kobiecej przypadłości, kiedy ponoć włosy kręte stają się proste i na odwrót, a ciasta piec nie wolno. Otóż, zadałam kłam przesądom, szarlotka na półkruchym spodzie daje sobie radę w każdej sytuacji :) Ale w poniedziałek na wszelki wypadek przełożyłam dawno zamówioną wizytę u fryzjerki.
Podczas, gdy ja usiłowałam coś zrobić, walcząc z krótkotrwałymi (mam nadzieję) dolegliwościami fizycznymi, popsute (pożyczyłam to ładne słówko, też mam nadzieję krótkotrwale) dziecko zalegało na kanapie, a koty robiły dekoracyjne pozy:
Tutaj Forest zadaje kłam teorii, że koty nie lubią Wiedźmina
A tu Serena zwisa ozdobnie.
Postanowienie - nie stracić głowy dla jutrzejszych gości - pieco-i-komino-rozbieraczy :)
A piosenka? Poruszył mnie ten wpis na blogu Li, więc:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz