... nawet kilkakrotnie :)
na początek paczeć i zazdraszczać, albowiem w tak pięknych okolicznościach przyrody spędziłam sobotnie przedpołudnie:
w takich okolicznościach też upadłam (choć wolałabym w innych) - ćwiczyliśmy bowiem trudne elementa - najgorsze dla mnie było wyskakiwanie i wskakiwanie do toru, jadąc z górki na zakręcie (i dysząc, jak stara szkapa). Poszybowałam pięknym orłem (oceny 6,0 i 6,0 za styl) i zaryłam twarzą oraz resztą siebie w śnieg. Ostatni upadek nie był może tak malowniczy, ale bardziej bolesny, bo śnieg był ubity a ja jechałam szybko i kilka dobrych metrów na doopsku popylając, musiałam później wszystkie części dolnej garderoby spomiędzy pośladków na oczach ludzi wydłubywać...
No ale - chyba mi się należało... Jeśli ktoś przypadkiem czytał mojego poprzedniego posta o czystej, niechaj natychmiast wymaże go z pamięci. Spożycie się dokonało, metabolizm zatrzymał się na jakieś 15 lat, a jeśli ktoś na wiślańskim rynku w piątkowy późny wieczór (nb pięknie było, tak świątecznie:)) widział truchtającą idiotkę z rozwianym włosem i w powiewającym jak u batmana płaszczu, to była jadowita, usiłująca pozbyć się nieprzyjemnego uczucia kołysania, stosownego bardziej nad morzem, niż w górach, powstałego przy nadmiernym spożyciu. I kalorii po obżarciu :)
a didżej samozwańczy grał pięknie:
ale - okazja była zacna, naprawdę.
A niedziela - z obolałym tyłkiem i resztą, leniwa, z niechaj trwa i trwa... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz