najlepszym dowodem na przyjście zimy jest zstąpienie ze strychu mojego zimowego płaszcza. Właściwie, powinnam napisać PŁASZCZA.
jest cieplutki, noszę go już chyba 9 lat i wyglądam w nim jak własna ciotka, niemniej jednak...
Każdego roku nadchodzi taki dzień, że wracam do domu przewiana na wskroś, z zimnym nosem, i wiem, że pora na PŁASZCZ. I, gdy następnego dnia mogę wyjść śmiało na najcięższe mrozy, nigdzie mi nie wieje i nie pada, to na duszy też mi się robi jakoś cieplej. Naprawiałam ostatnio oberwaną od nadmiaru upychanych niezbyt delikatnie kluczy kieszeń, oraz dziurkę po zagubionym fragmencie zapięcia
i pomyślałam, że już chyba pora na coś nowego. Wyprzedaże przecież są.
Kupiłam zatem puchowy płaszczyk.
Wróciłam do domu, powiesiłam nabytek w szafie (uprzednio obejrzawszy się w kilku lustrach), wyciągnęłam z niej dotychczas noszony i...
Żal mi się GO zrobiło, jakbym zdradziła przyjaciela :)
wyprałam, wysuszyłam - nota bene w okolicznościach pięknej styczniowej pogody - i obmyślam sposoby rewitalizacji staruszka.
Mam przeczucie, że ten nowy nie będzie tak ciepły, poza tym jest jasny i może będzie potrzebował zastępstwa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz